(Oryginał powinien być gdzieś na stronach
Stefana Sokołowskiego, ale po iluś latach i przeprowadzkach znikł.
Ten tekst znalazłam u siebie na kopiach ze starych dysków.
Zdjęć nie miałam zeskanowanych, więc można sobie uruchomić wyobraźnię.
Wniosek: płyty CD są tanie i warto robić kopie absolutnie wszystkiego.
Basia
KRONIKA GOSI Kronika, układ, wybór zdjęć: Gosia Borkowska Zdjęcia: Gosia Borkowska & Zbyszek Skowyrski Opracowanie komputerowe: Stefan Sokołowski Wierszyki: Stefan Sokołowski PRZYGOTOWANIA Całą imprezę poprzedził, jak to zazwyczaj bywa, szereg skomplikowanych, czasochłonnych i emocjonujących przygotowań. Zróżnicowanych w zależności od indywidualnych cech osobowościowych, fizycznych, sprzętowych, płciowych (patrz: słownik -- tyłek), tudzież innych, które mogłyby ratować życie delikwenta. Życie zagrożone warunkami temperatur ekstremalnych, skrajnego wyczerpania, braku żywności, światła, tlenu, i ewentualnie ubrania, gdyby szalejące wichry zdmuchnęły ostatnie części garderoby, bądź rozwścieczeni wilcy wyszarpnęli, zaprawiając na krwisto, ostatni cenny polar. Mogę się tu od razu przyznać, że do wszelkich jawnych zespołowych przygotowań dołączyłam utajony codzienny trening wytwarzania form przetrwalnikowych w warunkach: minus trzydzieści, pięćdziesiąt metrów pod lawiną, z prędkością wiatru 180 i widocznością we mgle żadną. Jurek się zdradził mimowolnie ostatnio, że na wiatr trenował techniki żeglarskie, zamiast ześlizgu -- halsowanie, i z możliwością użycia nart jako żagli. Nie miał okazji do skorzystania z tego, by dbać o własne bezpieczeństwo, natomiast przydało się całe mnóstwo innych rzeczy, które Jurek potrafi i wie, szczególnie, gdy chodziło o moje najróżniejsze perypetie w warunkach przecież nie ekstremalnych. Basia nie zabrała Mordy, ale dotąd nie wiem, czy to chodziło o wilki, czy o zasłyszane wieści o wielkim głodzie na Ukrainie i ludo-oraz-wszystko-żerczych skłonnościach tubylców. Ale za to zabrała wielki nóż, który widać na zdjęciu. Zdjęcie 1 Oto Basia, w tle wieś Dzembronia (niedziela, 9.II). Dodawał jej ,,słabej niewieście'' -- jak z upodobaniem naśladowała styl radia Maryja -- dobrego samopoczucia i był użyteczny w najmniej przewidywanych okolicznościach. Czyli nie, jak się spodziewaliśmy, do godnego zabezpieczenia życia od spożycia, by nie stać się elementem łańcucha pokarmowego; ale jako toporek do cięcia drewna, nożyczki do sznurków, brzytwa lub depilator. Basia stanowi ekscytującą mieszankę ukraińsko-kaszubską. Kobieciątko i Horpyna zarazem. Co do intymnych asekuracji Zbyszka, informacji kompetentnych nie mam, ale widziałam czasami już na samej wyprawie, jak co jakiś czas rozglądał się uważnie i powoli, po czym robił dynamiczny zwrot głową, ku lewemu ramieniu i energicznie mrugał... rzęsami, mrucząc tyleż rytmicznie, co zdecydowanie coś, czego zakończenie moje uszy zidentyfikowały jako -ing. Dokładniej dźwięki te udało mi się zrekonstruować po powrocie, gdy naszemu życiu już nic nie zagrażało. Zbyszek wtedy zaczął odwracać głowę w prawą stronę, też po uprzednim ostrożnym rozejrzeniu i tak samo mrugając energicznie rzęsami, szeptał żarliwie: Marketing, Marketing... Jeśli dobrze rozumiem, to w światopoglądzie ujętym z perspektywy brytyjskiej ekonomii o orientacji antyscjentystycznej, czyli dopuszczającym pierwiastek magiczny do badań rynku (tzw. szkoła bremeńska epistemologii intuicjonistycznej) prawa strona jest dziękczynna, a lewa błagalna. Inaczej niż u nas. Bo Zbyszek przyjechał z Angli, gdzie traffic jest odwrotny. Najintensywniej jednak cudowną mocą emanowały miętowe cukierki, w które przez swoje bóstwo został wyposażony Stefan. Skuteczne meteorologicznie dopóty, dopóki nie przekroczył mitycznego zakazu dzieląc się skarbem z niewiernymi. Pogoda była sprzyjająca do przejścia całej grani, lecz niestety -- miętowe tabu złamane zostało przy grzesznym współudziale jednej profanki... Bóstwa wszak oczekują wyłączności, są zazdrosne i mściwe. Pogoda radykalnie się zmieniła, nagle zaczęły trapić nas jakieś choróbska, kontuzje. Najpierw bolał mnie kręgosłup, potem skręciłam nogę w kostce, następnie, co się raczej nie zdarza odkleiła mi się (się?) foka, później uciekła w dół stoku z głębokim śniegiem narta. Klątwa działała. To dlatego, żeby zapobiec kolejnym nieszczęściom Stefan po powrocie napisał sonety, a gości częstuje wszystkim: morele, śliwki, orzeszki, ale nie miętówkami... Zaproszenie Dla Małej Mogę Cię zabrać w góry. Lecz są strome a plecak ciężki. Musisz leźć uparcie przez śnieg, co stopom nie daje oparcia. Jeśli się łatwo męczysz -- zostań w domu. Chodź!... Ale ponad lasu ścianą ciemną wicher napełni łzami twoje oczy i z trudem wbijesz nartę w szklane zbocze. Jeśli się tego lękasz -- nie idź ze mną. Jeżeli jednak pójdziesz, to przyrzekam, że onieśmielą cię górskie olbrzymy, że wrota czasu zobaczysz z daleka i krew ci w żyłach zawrze. A wieczorem mięciutkim śniegiem namiot uszczelnimy i przed spoczynkiem złączymy śpiwory... Zatem przygotowania. Każdy jak może zabezpiecza siebie i innych na wszelkie bardziej i mniej racjonalne sposoby. Dla mnie jako nowicjuszki w sztuce narciarskiej Jurek racjonalnie zabrał nawet linę, słusznie przewidując, że umiejętność skutecznego zahamowania przed przepaścią jest mi z gruntu obca. Natomiast umiejętność zjazdu na krechę z prędkością światła (gdzie przyśpieszenie bynajmniej nie ja wyznaczam, ale dwie rozjeżdżające się deski) -- wprost przeciwnie. Od grudnia też maniakalnie trenujemy. Wyprawy na biegówkach, jogging. Wyprawiamy się na wspinaczkę na mostki. A nawet praktykujemy gorsząc przechodniów wieczorne kąpiele w morzu. Zasadnicza różnica (i tym samym wyższość) między kąpielą zimową a letnią tkwi w tym, że zimą plażę przykrywa śnieg a nie smażące się leniwie odwłoki wczasowiczów. No i oczywiście w tym, że ruchów nie krępują jakies zbędne stroje kąpielowe. Do tego gromadzenie sprzętu, zaliczanie giełd narciarskich, opracowywanie kształtu imprezy pod kątem trasy, czasu; kultury i języka bratnich ludów; formalności oraz składu załogi, który do końca nie był pewny. Basia, Jurek, Stefan i ja byliśmy zdecydowani, znaliśmy się z bliższej lub dalszej przeszłości i odległości. Wiedzieliśmy, że chce jechać Zbyszek, który przez Internet się dowiedział i wyraził chęć wyjazdu. Ale jak to z internetowymi znajomościami bywa -- chyba jeszcze gorzej niż z wakacyjnymi. Nic pewnego. Uwodzi cię taki romantycznymi e-mailami, tors wypina w przestrzeni programu, nie przyrody. Zbyszek podpisywał swoją korespondencję: Komandos albo Wyrypiarz... Działało, ale nie chemia, lecz elektronika. Burza elektronów, a nie hormonów. A złącze elektronowe i nieelektronowe -- jak przekonała się Basia korespondująca ze Zbyszkiem przynajmniej, to nie to samo, jeśli nie coś z gruntu zupełnie odwrotnego. Witalne uderzanie w klawisze, nie koniecznie musi być przekładalne. I kompatybilne. Ale może. Do środy Zbyszek miał jeszcze status widma, póki się nie zmaterializował, we własnej ,,wyrypiarskiej'' osobie. środa, 5.II.1997 NA WYLOCIE Spotkanie całej grupy -- tzw. spręż bojowy przy Stefana kolacji wegetariańskiej. Kompletujemy sprzęt i ,,się'' -- załoga w komplecie ale sprzęt tak sobie. Szczególnie sprzęt Zbyszka zaopatrywanego to przez Jurka, to przez Basię, to przez Stefana. Zostały do poprawienia wiązania przy nartach Zbyszka nie wypinające dopiero co kupionych butów. Na dywanie, w otoczeniu antyków rozstawiamy namioty. Ogladamy mapy. Równolegle tworzy się obok koordynacji technicznej i sprzętowej -- koordynacja duchowa. Od razu widać, kto kogo uczy, kto kim się opiekuje, kto z kogo może żartować i kto kogo mordować. Ostateczne uzgodnienia, by się serca stały w jeden rytm bijące: Czar-no-ho-ra. piątek, 7.II.1997 W NIEZNANE Wrzeszcz Gotowi, spakowani wyjeżdżamy z Wrzeszcza pociągiem do Warszawy. W przedziale ostatnie przeglądanie w pamięci katalogu rzeczy, które się zapomniało. Ostatnie poprawki, ostatnie szycie, ostatnie pakowanie, ostatnie sprawdzanie, co nie działa, a u Zbyszka, co działa. On właśnie ma najwięcej ,,ostatnich'' rzeczy do zrobienia, a raczej ma Basia mu do zszycia, Stefan mu do naprawienia, a Jurek mu do przemyślenia i przypomnienia. Moja rola polega na dworowaniu sobie z tego wszystkiego i myśleniu, co... Basia mi zszyje, Stefan naprawi, a Jurek przypomni. Oraz zapamiętywaniu, bo Stefan przesądzając mój los z góry, autorytarnie przeznaczył mnie do napisania kroniki i codziennie wysuwał coraz to ostrzejsze wymogi, co do jej wyrazu artystycznego (heksametr) i intelektualnego, wartości literackich, moralnych i obyczajowych oraz ekologicznych. I wcale mu się nie dziwię, bo wyprawa była artystyczna, wysoce intelektualna, a zwłaszcza moralna, obyczajowa i ekologiczna. Oprócz konkretnych działań, bardzo zajmowały nas w pociągu sprawy natury filozoficznej, matematycznej, logicznej, fizycznej, fizycznej (to nie pomyłka), informatycznej, językoznawczej, teologicznej, etycznej i ekonomicznej. Co zresztą było stałym, codziennym elementem wyprawy. I tak zarówno, gdy problem dotyczył wiązań u nart, czy sporu o uniwersalia, wspólnymi siłami sobie pomagaliśmy, by rozwikłać te nurtujące nas głęboko i dotkliwie kwestie. Na przykład Stefan nie wiedział jak odróżnić prawo naturalne od prawa natury (w kontekście radia Maryja, które stale nam towarzyszyło, ale jako temat) i myślał, że Zbyszek, który studiował m.in. filozofię rozwieje jego wątpliwości. Ale Zbyszek nie rozwiał. Więc Stefan zdany już tylko na siebie rozwiązał problem bez niczyjej pomocy a wnioski i definicje wszyscy zatwierdziliśmy podziwiając niezwykła sprawność, z jaką tego dokonał i ganiąc zarazem własną opieszłość w drążeniu kwestii. Inne sprawy: teorie Lorenza, kaszubszczyzna -- język, czy gwara, wpływ łaciny na języki nowożytne, etyka ponowoczesna, metodologie badań w naukach ścisłych i humanistycznych. Zdjęcie 2 Oto Zbyszek zdradzony przez obiektyw: energiczny zwrot ku lewemu ramieniu i żarliwe: ,,Marketing, Marketing...'' (niedziela, 9.II) Warszawa Spotykamy Pabla, z którym Stefan zaznajomiony i umówiony przez internet ustala potrzebne szczegóły, jakie powinniśmy wiedzieć wybierając się w rejon dobrze Pablowi znany. Czekamy na autobus do Iwano-Frankowska. Zbyszek czyni naprawdę już ostatnie rzeczy, znowu ostatni raz wyrzuca wszystko z plecaka i pakuje ponownie, dokupuje jedzenie, wymienia pieniądze. I przypomina sobie, że nie zabrał aparatu fotograficznego. Tragedia, bo ma -- jak sam twierdzi -- fioła na punkcie fotografowania. I tu leży sekret tego, czemu zniósł dzielnie wszelkie moje impertynencje. Ja aparatu nie zapomniałam i bynajmniej wcale nie mam fioła na tle uwieczniania wszystkiego. A w każdym razie nie dałam tego po sobie poznać. Gdy okazało się, że jest tylko jedna klisza, Zbyszek popędził znowu po raz ostatni na zakupy, tym razem po tuzin klisz. Niewiele brakowało, a sprawiłby sobie i nowy aparat. Nie zdobył się jednak na ten akt suwerenności wobec mojego prawa posiadania. Tę zależność opłacił wielkim emocjonalnym wydatkiem. Intelektualnym także. A to z tego powodu, że nas dziewczyn -- Basia i Gosia -- było bardzo dużo, tak, iż przyswojenie naszych skomplikowanych imion przechodziło możliwości percepcyjne Zbyszka. A może ekspresyjne -- pamiętał, a nie umiał wyrazić? W ciężkim stresie zwracał głowę do Basi i mówił: ,,Gosiu, daj buzi'', czy do mnie: ,,Basiu, daj aparat''. A może to nie kwestia pamięci, czy ekspresji, ale wzroku -- myliły się nie nasze imiona, lecz twarze? No właśnie, jak tu wierzyć internetowym romansom? W autobusie Autobus do Iwano-Frankowska na dworcu w Warszawie. Już tu mamy posmak innego świata, innego, trudniejszego życia. Wąsaci, silni mężczyźni ze złotymi zębami wyzwalają jakieś archetypiczne obawy, na które pewnie wpłynęły obrazy dzikiego, nieokiełznanego w swoich namiętnościach bohatera kozackiego w literaturze romantyzmu, czy chociażby Bohun Sienkiewicza. Jedziemy. Poznajemy Olgę z mamą. Co człowiek, to opowieść. Z rozmowy, okruchów cudzego życia składa mi się historia o losach polskiej inteligencji w komunistycznej Ukrainie, o dramatach, przeciwnościach. W luki, gdzie pamięć zawodzi, sens słów dopełnia się przez akcent; melodię zdań, które słyszę. I przez humor. Otrzymujemy też praktyczne porady, jak sobie radzić u młodego, demokratycznego sąsiada zza miedzy. Mama czternastoletniej Olgi radzi sobie dobrze. Dzielnie i aktywnie. Zmieniła zawód, nie wykorzystuje teraz swojego wyższego wykształcenia. Zostawiła Ukrainę i znalazła pracę, mieszkanie w Warszawie, dokąd od dziadków-lekarzy, też udała się Olga, teraz licealistka (,,ekonomik'', nie ,,ogólniak'' -- takie czasy...). Granica Wysiadamy. Przenoszenie bagaży. Jakiś czas trwa identyfikacja paszportu z twarzą -- baczny wzrok celnika wypełniającego swoją misję dziejową -- a nuż jestem współczesną Matą Hari? sobota, 8.II.1997 UKRAINA CORAZ BLIŻSZA Po drugiej stronie Rano po nocy wypełnionej snem, rozmową, przekraczaniem granicy dojeżdżamy do Iwano-Frankowska. Żegnamy współtowarzyszki podróży. Chętnie by poszły z nami -- też lubią góry, narty. Słowiańska otwartość -- dostajemy adres, zaproszenie. Czekamy na kolejny autobus do Wierchowiny. Czas działa na procesy nie tylko fizjologiczne... chce się jeść, ale i pamięciowe. Tym razem to mnie olśniło -- nie zabrałam szczoteczki do zębów. Nie przystaję na transakcję -- wspólny aparat, wspólna szczoteczka... Pouczające przeoczenie -- aby szukać odpowiedniej szczoteczki, trzeba rozmienić pieniądze. Zmiany ekonomiczne, a zatem kulturowe i higieniczne następują, chociaż powoli (czy kulturowe, a zatem i ekonomiczne? Nie ma prostych przyczyn i takichże skutków). Szczoteczkę udało się kupić dobrą, ,,zachodnią'', w cenie analogicznej do polskich cen, chociaż na pewno nie odpowiadającej oficjalnym ukraińskim pensjom. Duży kłopot był z rozmienieniem 500 hrywien, a przy tym tego typu transakcje, jak i wymiana waluty w kantorze (w którym naprawdę dziwaczne i absurdalne formy zachowań zauważyliśmy) odbywają się w atmosferze niepokoju, niezgodności -- o dziwo -- z prawem; trzeba być ostrożnym i uważać na portfel. Przy okazji możemy przyjrzeć się miastu, architekturze i ludziom. Jak są ubrani, jak mówią, wsłuchać się w rytm tutejszego życia, spróbować zrozumieć inność, wniknąć w motywy, uwarunkowania z tych fragmentów codzienności, jakie były nam dane. Do obserwacji dołączają się też zapachy i dźwięki. Pogoda jest szara, chmury na niebie, mroźno, na ulicach brudny śnieg, my zmęczeni podróżą; stąd i miasto wydało się smutne, szare, zaniedbane i brudne. Ludzie -- starsze pokolenie przypomina na ogół Polskę z poprzedniej epoki, młodsze -- młode dziewczęta, słowiańska uroda, to zawsze stanowi przynajmniej miły akcent, jeśli nie wizytówkę społeczności. Twarze często zmęczone, przedwcześnie postarzałe. Ale widać dużą skłonność do żartów, do śmiechu. Życzliwe zainteresowanie, sympatia, mieszające się z ciekawskością wzroku, dla którego polski turysta jest już znakiem dobrobytu, zaspokojenia ekonomicznego i -- w końcu nie w takim znowu peryferyjnym Iwano-Frankowsku -- wzbudza jednak pewną sensację. Sensacja, przychylność -- to na ulicy, ale urzędy, urzędnicy -- tu nie ma miejscowych cech charakterystycznych, urząd to charakter, a nie nacja. No może tu -- ze wzrostem zagęszczenia ,,urzędowości'' na metr sześcienny, albo na osobę. Oglądamy samochody, autobusy, sklepy, bary, toalety, domy. Zdarzają się ładne budynki ale zaniedbanie i brud odbierają im urodę a nam pełną przyjemność. I znowu autobus Następny etap podróży: jedziemy autobusem do Wierchowiny. Stopniowalność pojazdów w podróży mamy taką: autokar, autobus, grat. Zmienia się też rodzaj muzyki płynącej z radia. Słyszymy już wyłacznie rosyjskie piosenki (nie ukraińskie!) w stylu disco-polo. Poprzedni współpasażerowie to w dużej części osoby dorabiające się na handlu, ni to Ukraińcy, ni to Polacy, często z wyższym wykształceniem, często i bez średniego. W każdym razie nie ma reguł, by coś pomyśleć o osobie z wyglądu, czy z tego czym się zajmuje, oprócz tego, czym się zajmuje. Wszystko możliwe; ubranie, aktualne zajęcie nie wskazują kim człowiek może być. Uczciwy, mądry, czy wprost przeciwnie. To cecha zmian, rys charakterystyczny kapitalizmu in statu nascendi -- brak wyraźnych reguł wyznaczających nowe formy życia społecznego, obyczaju; to, co z tradycji zachować, czy przynajmniej uznać za niewstydliwe, a co odrzucić. Jak zawsze miasto i wieś różnią się w swoich kontrowersjach dotyczących obrazu nowej rzeczywistości. I tak, banalny przykład: model sylwetki kobiecej. Jak zawsze w historii było, centra kulturalne, większe miasta adaptujące szybciej zachodnie wzorce też w tej dziedzinie: sposób poruszania, gesty, język, akceptowane nałogi, określały kobietom dopuszczalną ilość komórek tłuszczowych, ewentualnie miejsca, gdzie te komórki mogą się zgromadzić, a gdzie absolutnie są niedopuszczalne, niezdrowe i nieładne. Ale bez względu na to, czy obowiązywał model rubensowski, czy Twiggi, wieś wschodniej słowiańszczyzny jest konsekwentna w swoich gustach. Dziewczyny, kobiety, małżonki bez presji jaka towarzyszy kobiecie utożsamiającej się z modelem kultury zachodnioeuropejskiej ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami, tu zdają się bardziej pogodzone z sobą. Obok mnie pokaźniejszych rozmiarów kobieta przekomarza się z mężem i jednocześnie skubie świeży chrupiący chleb, częstuje innych. Wesoło, żarty. Presja społeczna, własne superego, w Polsce raczej by odesłały taką na wczasy odchudzające. Po prostu inne odczucie tego, co kobiece i tego, co męskie. Teraz więc mamy okazję przyjrzeć się ludności wiejskiej, ale jeszcze nie takiej samowystarczalnej -- ,,feudalnej'', lecz kontaktującej się z miastem, podróżującej, handlującej, jakoś też aspirującej do zmian, które są udziałem całej Ukrainy. Spotykamy się z otwartością, zaciekawieniem, życzliwością. Porozumieć się nie jest trudno nawet przy użyciu swojego języka. Poza tym Basia i Stefan używają ukraińskiego, jakby romantyzmu w szkole uczyli się nie z ,,Pana Tadeusza'', a z poematów Tarasa Szewczenki. Niewykluczone -- niewiele już mnie zaskoczy jeżeli chodzi o to, na czym się znają, co przeżyli i czytali. Wierchowina Czekamy na autobus do Dzembroni. Odwiedzamy typowe przestrzenie. Dworzec, rynek, sklep, toaleta. Stopniujemy ich jakość podobnie jak autobusów, którymi dojeżdżaliśmy. I widać góry. A te, czy moda taka, czy inna, ustrój stabilny i bezpieczny, czy nie, jednakowo piękne, pociągające i mądre. Ludzie -- ubrani w szale, czapki, chusty kolorowe, skórzane kurtki, obcisłe na pełnych sylwetkach paltociki; w dłoniach wiejskie torby na zakupy, często z kwiatowymi ornamentami. Ręce spracowane, twarze rzeźbione przez wieloletni wysiłek; upór, by przetrzymać, lęk, nieufność, a pewnie i rozpacz, o której przez lata nie można było mówić; a teraz i nadzieję na nowe; aktywność, spryt, ekonomiczną mobilność. Dzembronia Ściemnia się. Stefan chce w góry, żeby ambitnie zacząć i spać pod namiotem. Ale to ryzykowne. Decydujemy się nocować we wskazanym miejscu. Gospodarze to matka Paraska Mikołaiwna i jej syn Mikoła Mickaniuk. Robimy pierwszy posiłek jeszcze niezupełnie w konwencji tego typu wypraw. Woda nie ze śniegu, jak później w górach; korzystamy z kuchni -- mężczyźni idą po drewno. Nie trzeba oszczędzać energii, więc jest i woda na mycie. Też i atrakcja wyjazdowa: glut z rodzynkami. Ja do wszystkich nowinek dołączam nową leksykę narciarską i żywnościową. Chociaż ,,dziwka'' ciężko mi przez gardło przechodzi. Zbyszek odreagowując swoją fotograficzną zależność stwierdza, że w moich ustach brzmi to lubieżnie. Odtąd wysławiam się opisowo: ,,proszę o przyrząd do trzymania naczyń'', wbrew stwierdzonej przez językoznawców tendencji do ekonomiczności języka. Wieczór Robi się demonicznie. Dziwne zbiegi okoliczności: żartujemy z radia Maryja i ginie Basi łyżka, a za jakiś czas, gdy się pokajaliśmy, tak jak cudownie zniknęła, tak i się objawiła właścicielce. Przeciągamy się, zadowoleni z ostatnich, jak się nam wydawało możliwości luksusu, przed czekającym nas tygodniowym wysiłkiem, a kto wie, czym jeszcze... Tragiczne przeczucia, że to może ostatnie błogie chwile, ostatnie przyjemności w tym życiu. Najedzeni, w błogich nastrojach -- jeszcze coś się chce. Użyć co się da, by nie żal było rozstawać się z życiem młodem... Więc! hajda, dalejże: ... rozmawiamy, żartujemy, rozstrzygamy filozoficzne nierozstrzygalniki. Mimo to, jednak jeszcze silniejszą potrzebą Stefana przed pójściem spać było posłuchanie bajki. Znakomicie te potrzeby zaspokajała co wieczór Basia. Zwłaszcza, że te ,,bajki'' dotyczyły ,,ukraińskiej'' historii jej rodziny. Mądre, z dużą dozą ironii, z charakterystycznym dla Basi słownictwem, stylem mówienia i poczuciem humoru. Niepowtarzalnym. Też pewien rys groteski w opisywaniu widzianego, wyobrażonego przez Basię świata. Często bez komentarza, z zawieszeniem głosu, by zintensyfikować wrażenie, komizm, czy absurd wydarzeń. Wrażenie też intensyfikował Zbyszek, tego komentarza jednak się domagając. Basia cierpliwie tłumaczyła. Bo pośród jej licznych zalet znajduje się i pedagogiczne zacięcie. Ja doświadczyłam wielokrotnie dobrodziejstwa tego faktu, szczególnie, gdy zniechęcało mnie nieposłuszeństwo nart. Basia, a potem wszyscy, każdy, jak mógł i umiał tłumaczyli mi arkana ześlizgu. A ja ni w ząb... Wieczorne opowieści, potem ekscytujące przygody w objęciach Morfeusza. niedziela, 9.II.1997 ZDOBYCIE... PRIJUTA Stefan pierwszy się budził. Na wyprawach przybiera status demona. Nie je, nie śpi, nie marznie. Wrażliwy został chyba na dźwięki, bo odróżniał pisk od wycia, a wycie od ryku, tzn. arie, duety mojego coporannego repertuaru operowego, turystycznego, żołnierskiego i pielgrzymkowego. Chociaż też pewna być nie mogę, wszak odróżnianie to domena umysłu. Wyodrębnianie, definiowanie i komparatystyka -- w takich terminach przecież porozumiewać się należało odnośnie etapów wędrówki. Wytyczone ramy, etapowa realizacja, warunki geograficzne, moduł żywnościowy itp. Czas wstania, programowe minuty na jedzenie, na odpoczynek, na wzruszenie, na uśmiech. Stąd jeśli cel nie zostaje osiągnięty, program nie zrealizowany, można stwierdzić: ,,wędrówka niezbyt się udała'', jak Stefan napisał w swojej relacji z wyprawy. Przyjąć zatem można, że wyprawa naprawdę sublimuje do stanu czystej inteligencji. Stąd te liczne rozmowy, pytania, wątpliwości, niepokoje poszukującego Umysłu. Mamy bakszysze w postaci czekolady i gum do żucia, ale widać niepotrzebne, bo gospodarze jednak chcą zapłaty pieniężnej za nocleg. Stefan, który ma zdolność wyłonienia problemu i trafnego skomentowania stwierdza: ,,jak to miło widzieć, że Ukraina się cywilizuje''. Ale syn jakby ze wstydem przyjmuje sytuację zapłaty. Widać emocjonalną reakcję na nieukształtowaną jeszcze konwencję. Formy zachowań, obyczaju społecznego związane z obcowaniem z ,,mamoną'' dopiero się wyłaniają jako problem, jako fakt. Na zróżnicowanie i emocjonalne obycie przyjdzie jeszcze poczekać. Mimo, że syn jest dorosły, pracuje na gospodarstwie oraz ma państwową posadę leśnika, to właśnie kobieta załatwia sprawy pieniężne, decyduje o wysokości opłaty za nocleg. Matriarchat postkomunistyczny z dawną fałszywą emancypacją (kobiety na traktory)? Nie tyle zrównanie kobiety w jej prawach do pozycji mężczyzny (która dalej jest antyfeministyczna) co raczej niedojrzałość mężczyzny nawet do praw, które posiada. Na prośbę otrzymujemy, a raczej kupujemy za symboliczną kwotę od leśniczego bilet wstępu do karpackiego parku narodowego. Niepraktykowany zwyczaj, więc i w tym przecieramy nowe szlaki. Gospodarze mieli już sposobność gościć polskich turystów. Na pytanie, jak się zachowywali, odpowiadają -- mam nadzieję, że to nie tylko kurtuazja -- ,,lepiej niż nasi''. Zdjęcie 3 Stefan, Jurek, Gosia, Zbyszek, Wór, Basia; na górze pani Paraska Mikołaiwna (poniedziałek, 10.II). Jeszcze adres, wspólne zdjęcie, rzut oka na wieś, ule, owce, sklecone z drewna budynki, żeby zapamiętać, bo drugi raz kto wie kiedy, i czy w ogóle, tu wrócimy. Owszem wrócimy, i to prędzej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Ale na razie idziemy raźno a ochoczo na zmarnowanie. Po wieczornych igraszkach nie żal. Narty na huzara. Świeci słońce. Ciężko, ale pięknie. Jeszcze nie wiem, że zbyt ciężko. Nic nie mówię, może samo przejdzie. Ale po kolejnym odpoczynku, przy prijucie, już nie mogę się ruszyć -- korzonki zaatakowały z całą mocą. Psuję więc metodycznie wytyczone na dzisiaj i sukcesywnie realizowane Zdobywanie. Ale za to metodycznie, etapowo można mnie kurować, realizować algorytmy pierwszej pomocy. Prijut Obiekt, o którym mówił leśniczy. Zostajemy. Po napisach na ścianach widać, że często, jeśli nie z powodu korzonków, to z jakichś innych, turyści tu nocują. Stefan czyta -- ,,choczu do doma, Gosia ty pisałaś?'' Niewyraźną pewnie mam minę. Ja leżę. Zbyszek sprząta i opowiada o życiu w Anglii. Basia, Stefan i Jurek na nartach wyprawili się po drewno. Znowu oszczędzamy gaz. Potem ośla łączka. Po odpoczynku obolała ale bez obciążenia mogę poćwiczyć ześlizg. Wysłuchujemy Basi teorii o dwóch typach jazdy: pięknej oraz skutecznej. I o przydatności tyłka w typie skutecznym. Po to nam (w domyśle: babom) Bozia tyłek dała, żeby używać. Akurat do ześlizgu jeszcze nie używałam. Wychodzi moje zarozumialstwo i brak pokory, bo ja chcę i skutecznie i pięknie, bo nie wszyscy w grupie to czyste inteligencje do końca... I za to kompletnie nic nie wychodzi. Jurek też uruchamia swoje najgłębsze pokłady cierpliwości i wiedzy dydaktycznej. Potem i Stefan. Mówią, tłumaczą, pokazują. Wieczór. Posiłek. Znowu błogo. Znowu ciepło. Znowu dobrze. Żarty, rozmowy, Stefan znowu by coś chciał. Cieszy się, że dał ,,specjalistce'' do myślenia. To o mnie, bo rozmawiamy o tym, czy i jak można przez badania stylistyczne utworu odszyfrować płeć autora. Basia na dobranoc opowiada znowu jakąś historię. Jakąś, bo myślę o tym, co jutro będzie z moim kręgosłupem, czy nie popsuję tak pieczołowicie zaplanowanej wyprawy. Ale słodkie przygody senne oddalają niepokoje. Jak Jurek mawia: ,,sen to najlepsza rzecz i wszelkie troski odgania precz'', dodając do najlepszych rzeczy m.in i jedzenie. poniedziałek, 10.II.1997 CORAZ WYŻEJ Stefan rozpalił już w piecu, i pobudka. Zdjęcie 4a Autorka niniejszego dzieła (poniedziałek, 10.II). Powiedzenie Jurka działa -- już się nie boję. Parcelujemy część moich rzeczy po innych i tak ciężkich plecakach. Plecy bolą, ale animuszu nie brakuje. Pierwsze podejście na nartach. Plecak mam lekki, ale Stefan kilka razy szlachetnie zjeżdża i wnosi go do góry. Stefan mój stosunek do Zbyszka, określa ładnym staropolskim słowem, że -- dworuję sobie i dlaczego? Bo z niego, Jurka i Basi, nie. Odwracam uwagę etymologią słowa. Stefan zainteresowany jak zawsze. I tak mam wyrecytować jakąś dworzankę Jana Kochanowskiego. Ale kapryśnie wymiguję się od tego. A im bardziej wymiguję, tym bardziej nie jest mi to podarowane. Zwłaszcza, gdy precyzuję typ. Mamy zapotrzebowanie nie na dworzankę -- zwykłą, ale -- sprośną. Dzień pochmurny. Najpierw teren leśny, głębokie zaspy, zapadamy się mimo nart. Zakładam foki. Stefan gubi kompas i musi wrócić do porzedniego miejsca, gdzie odpoczywaliśmy. Potem teren skalisty, odsłonięty. Góry, piękne widoki. Bardzo wieje. Znowu decyzja -- iść, czy zostać, i gdzie rozbić namioty. Jurek genialnie wynalazł osłonięte miejsce. Przede mna perspektywa pierwszego noclegu w namiocie na śniegu. No i jeszcze trzeba ten namiot rozstawić a ręce skostniałe, skóra na palcach popękana. Ala namiot bardzo wygodny. Znowu zasługa Stefana, który zechciał go wypożyczyć. Odpoczynek, jedzenie. Potem dyskusje w namiocie. Dworzankę udaje mi się zachować nienaruszoną. wtorek, 11.II.1997 SZCZYTUJEMY? Mamy nadzieję, jak wynika z intymnych męskich poczynań z mapą, wejść na szczyt zwany Smotrecem. Ale kiedy wchodzisz na szczyt, który meandry najskrytszych rojeń, celów i fantazji mężczyzn wymyśliły jako Smotrec -- bo oni muszą go Zdobyć -- po wejściu wcale się Smotrecem okazać nie musi. I dobrze. Jeśli jesteś kobietą dobrze. Bo mężczyzna musi wymyśleć teorię, czemu się nie udało, podać wszelkie parametry, liczby, wymiary. Dzisiaj wchodzi się lżej. Ubyło trochę jedzenia, mamy już lepszą adaptację do aktualnych warunków. Po wyjściu z głębokiego śniegu w lesie, już się tak nie zapadamy. Kosówka też hamuje osuwanie się w dół, które wcześniej skutecznie opóźniało marsz i czyniło niewdzięcznym każdy trud, ponieważ pozbawiało gratyfikacji w postaci podziwiania zmieniających się widoków. U samego szczytu, kiedy już dużo lęku zostawiłam za sobą, przeżyłam znowu chwile grozy. I gdyby nie wskazówki Jurka, jak zawsze na miejscu, spokojne i wyważone, pewnie bym się skoziołkowała w dół po stromiźnie. Zdjęcie 4b Jurek w roli szamana: narty i plecak tworzą sanie, zamknięte oczy świadczą o wysokiej koncentracji natchnionego barda (poniedziałek, 10.II). No i dotarłam, jestem na grani. Wejścia, zejścia nigdy nie są równoczesnym doświadczeniem wszystkich. Cieszę się, oddycham z ulgą po emocjach sama, bo doczłapałam się ostatnia. Naprawdę jest to mierzenie się ze sobą. Idzie się z sobą samym i idzie się w ciszy. Jest to cisza mózgu wyspekulowanego, wykoncypowanego. Teraz myśli się po to, żeby iść. Cisza też płynąca z harmonii ruchów, z ciała ukierunkowanego na trans wchodzenia. Inni, jeśli zaistnieją dla ciebie, to jedynie włączając się w ten trans, w twoją samotność, jako jej elementy własne. Trzeba otworzyć własne milczenie na potrzebę wzajemnej pomocy, uśmiechu, żartu. Ale wszystko w dynamicznej równowadze nakierowania żeby nie rozpaść się na osobne ręce, nogi, poszczególne mięśnie, które odczuwa się szczególnie po przystanięciu. Teraz jest to jedność, moje ciało to też kijki, narty, plecak. W stan osobności wobec innych, taki który nie przeszkadza, wchodzi się dopiero, kiedy ciało pozbywa się swojej ciszy -- kiedy przestaje się iść. A nie zawsze to ja staję, czasami to ciało decyduje o całości, i nie z mózgu, nie z woli wynika zmiana ruchu na spoczynek. Zmiana, by wykrzyczeć przyśpieszony oddech, zawroty głowy z wysiłku. Po tym dopiero jest możliwa wspólnota wielu osobności. Póki się idzie, idzie się w sobie samym, w pustce, której teraz nie można obciążać, gdzie wnikają harmonijnie jedynie konieczne elementy świata zewnętrznego. Dźwięki, zapachy, jedzenie, picie -- nawet myśli o tym -- mogą być drażniące, zdawać się gwałtem, zgrzytem przyprawiającym o torsje. Jakże niestosowne byłyby teraz fugi Bacha, czy motywy z ,,Wesela Figara'' Mozarta, kiedy samo ich wspomnienie wydaje się jakimś nadmiarem. Doświadczenie cudownej wolności od jedzenia. Elementy niekonieczne przyjmuje się z wysiłkiem, jak z wysiłkiem uśmiechamy się do innych, gdy najpierw potrzebujemy uspokoić oddech, rozszalałe serce, i otrzeć pot. Tak samo i z niechęcią myśli się wtedy o jedzeniu, a nawet piciu. Substancją pierwotną zawsze jest powietrze. Chłodne i lekkie, a tutaj przecież też czyste. I oczyszczające. Przepływa przez gardło, między wysuszonym językiem i podniebieniem, do klatki piersiowej i przepony. Samo i chętnie; inaczej niż w mieście, gdzie z powietrza trzeba ,,wygryzać'' powietrze zastygłe niemal w ciało stałe złożone z fal radiowych i pierwiastków chemicznych, między zębami szukając ocalałych cząstek tlenu i azotu. Tutaj powietrzem napełniam się dowolnie i zachłannie. I nie przez nos jak trzeba, ale szybciej -- ustami. Podobnie czuję, że to nie tylko oczy, ale całe ciało chłonie przestrzeń, która mnie otacza. Albo jak cały organizm pije latem promienie słoneczne, tak i całe ciało stało się płucami, powietrze jest budulcem paznokci, hemoglobiny, źrenic. Na szczycie wiatr taki, że trzeba trzymać wszystkie rzeczy, za wyjątkiem plecaka, nawet kijki i narty, nie mówiąc o rękawiczkach. I Stefanie, który osiąga coraz to dalsze stopnie eteryczności i może ulecieć w przestworza osiągając mistyczną jedność bytu. Wszak dlatego brał tyle moich rzeczy do noszenia, żeby zyskać dodatkowy balast. Alternatywy mamy takie, że idziemy dalej i na kolejnym szczycie nie da się rozbić z powodu wichury, zaś zejście po ciemku, żeby zrobić to w ustronnym miejscu nie będzie bezpieczne. Albo od razu tu zejść, by poszukać miejsca na namioty. Pozostaje to drugie, aczkolwiek niechętnie widziane. Gdyby to teraz był Smotrec, jak zakładaliśmy, to spokojnie z radością by się zostało. Ale nawet, gdy się przejdzie tyle samo, ale nie Zdobędzie oznaczonego szczytu, to nie zadowala. A do tego wysiadł aparat fotograficzny i nawet nie będzie dowodu, że się cokolwiek Zdobyło. Dlatego Zbyszek-łamistrajk planuje samotny wypad na Smotrec. Ale pozostało to w sferze planów. Trzeba uważać poruszając się po skałach, bo wiatr przewraca. Widoki nie takie wyraźne, jak przy słonecznej pogodzie. Ale i tak wszystko zapiera dech w piersiach. Pięknie, wysoko, silne poczucie wolności i dystansu wobec tego, co w pamięci. Inne poczucie czasu. Jest teraz, są góry i nic poza tym. Góry mogę podziwiać z daleka, i z daleka wzbudzają też we mnie respekt. Ale z bliska, kiedy wchodzę bez perspektywy, bez realnej miary odległości i wysokości, mierzę się nie z górami. Staję wobec siebie, czy dam radę, czy wytrzymam. Góry w tym momencie znikają. Stają się przezroczyste, jak szyba za którą widzę, odczuwam świat. Szyba, czy język mediujący między mną a rzeczywistością, między mną a mną. Staję naprzeciw siebie inaczej niż zwykle. Dopiero kiedy można pozbierać te ułamki doświadczeń, scalić okruchy alienacji, osobno widziane ręce, dłonie, nogi, osobno odczuty każdy oddech i skurcz serca, i każdą chwilę lęku, wtedy wraca się do siebie innym. I prawdziwym. Wtedy też widzi się naprawdę góry. Jeśli w cyfrach, to tylko cyfry, nagie fakty, bez wartościowania, zawodniczenia. Ale jest jeszcze piękno, które na szczęście policzalne nie jest. Piękne i to, że kierują nas tak ku światu, jak i ku samym sobie i ku innym ludziom. Rozbijają, zmuszają, ale i wyzwalają. Nic tak nie przywraca życiu właściwych proporcji jak każda sekunda istnienia zintensyfikowana wysiłkiem i potwierdzona przez piękno. Bo trudzisz się, a właściwie nie musisz -- to ty wolny podążasz ku punktowi, do którego sięgają już twoje oczy. Ale to nie kwestia obiektywnych liczb, rekordów. Ośmiotysięcznik to ośmiotysięcznik -- nie mniej niż 8000m i nie więcej. Oznacza metry, reszta nie jest konieczna -- to, że przypisuje się temu słowu jakieś inne znaczenia, przymusy, Zdobywanie... Równie dobry jak dwutysięcznik. W tym sensie Basia nie jest miłośniczką gór, jak mówi. Więc nie kwestia ile metrów, bo coś..., lecz ile metrów, bo ile metrów. I czy już ktoś tu był, czy jesteś drugi, czy n-ty. To zniewala. A ty masz swoją własną miarę. W niej zapamiętujesz się w mozole, już zapominasz, że jesteś panem siebie, ciężar jest nieznośny, ale podnosisz głowę i widzisz szerokość, wysokość, bezkres. Piękno przyoblekło formę trudu. I znowu każdy oddech, każdy mięsień, każdy skurcz lęku dławiący ci gardło powraca do całości, ciało się nie rozpada, słucha coraz posłuszniej. Teraz tortury coraz bardziej wyrafinowane wymyślasz, bo już wiesz... I wiesz, że sukces, Zdobywanie to nie twoje słowa. Wchodzisz, i wejdziesz -- to bardzo dobrze, nie wejdziesz -- też bardzo dobrze. Jurek znowu genialnie w pobliżu znajduje miejsce, gdzie jakoś uda się rozstawić namioty. Jeszcze mamy nadzieję, że przynajmniej na Smotrec uda się wejść. Aparat zamarzł. Męskie potrzeby Zbyszka dokumentowania wszystkiego i Zdobywania wszystkiego zostają nie tylko nie zaspokojone, ale sens ich istnienia zostaje przeze mnie zakwestionowany. Stąd rozmowy w namiocie o tao, o feminizmie. Inne tematy: marketing a prawda, etyka. Stefan z kolei wykluczyłby ze swojego słownika słowo zdrada. Więc dyskusja o zdradzie, o Solidarności, próby określenia czym jest disco polo. Zbyszek śpi z Practicą. Nauczony czułości, nie tylko siły. Najpierw walczył, próbował naprawiać, zmieniać baterie i nic. Pogodził się ze stratą zdjęć, zrezygnowany już nic nie kombinuje. Zupełnie, jak w sobotę przy pakowaniu rzeczy do bagażnika w autobusie. Nie mieściły się, a Zbyszek upychał, a im bardziej upychał, tym bardziej się nie mieściły. Przyszła Basia, ,,słaba niewiasta'', mówi ,,daj spokój, nie gwałć'', nie naszarpała się, właściwie wyglądało, że nic nie zrobiła, a miejsca jeszcze przybyło. Idziemy spać, licząc na to, że jutro uda się wejść na Smotrec. środa, 12.II.1997 NAMIOT DOBRA RZECZ Biwak Wiatr się na skały zawziął i wykroty, ciężarne chmury od zachodu lecą -- rozstawiliśmy pod grzbietem namioty, już nie dotrzemy dzisiaj do Smotreca. Stokiem po lodzie tysiąc czartów goni, nad głową tropik wściekle się szamoce. Płomyczek świeczki w cieniu naszych dłoni śniegu nie stopi, nie odpędzi nocy. Po raz kolejny nastał ranek świeży, wiatr z nową mocą na zbocza uderzył, wciąż są zawarte Czornohory bramy. Nowa prognoza: zamieć i zawieja. Znów w naszych sercach zamiera nadzieja. Kuszą nas góry... Lecz jednak wracamy. Chmury przechodzące przez grzbiet i padający śnieg zakryły widoki, które wczoraj podziwialiśmy. Wieje niemożliwie. Nie da się iść bez zagrożenia życia. Czekamy na poprawę pogody, ale po jakimś czasie staje się jasne, że jednak zostaniemy cały dzień w namiotach. Po dotychczasowym treningu nie jest takie oczywiste, czy to przyjemność spędzić tyle czasu w bezruchu i w ograniczonej przestrzeni. Drobniejszych wycieczek, poza przymusowymi też się nie daje robić. Niemożliwy jest nawet niewinny wypadzik bez plecaków na szczyt. Ot, wyskoczyć i już, jak cały czas się wydawało Zbyszkowi. Który zwłaszcza na początku sądził, że do Smotreca dojdziemy w jeden dzień. Potem spokorniał. Owszem w jeden dzień to udało się, ale zejście, po trzydniowym wchodzeniu, i to też jeszcze nie ze Smotreca. Uprzyjemniamy sobie ten czas w namiocie jak możemy. Żarty, dworujemy sobie przednio przy wieczerzy. Słabe niewiasty, pacholęta i rycerze. Zbyszek przegląda przewodnik, mapy. Najciekawsze wydały się historyczne informacje o rozwiązłości wśród Hucułów. Na tym sprawa stanęła, bo Stefan by uporządkować wzajemne rozumienie zażądał stanowczo by uchwycić istotę zjawiska, jakim jest rozwiązłość. Przyjmując tym samym stanowisko o niebagatelnych konsekwencjach etycznych, tzn. uznając, że rozwiązłość istnieje. Stworzone zostało zatem coś na kształt klasycznej arystotelesowskiej definicji i sprawy toczyły się już wokół rozwiązłości, miary, harmonii. A ponadto wokół zasady nieoznaczoności Heisenberga, teorii języków programowania, internetu, marketingu i kultury masowej. Przy tym ostatnim z kolei, Stefan bardzo chciał uchwycić istotę fenomenu disco polo. Ale z każdą istotą tak jest, że co się do niej przybliżysz, to ona umyka. Coś się wyjaśni, ale i odsłania się nowe do wyjaśniania. Gonić króliczka... Chodzić a nie Zdobywać... Chodziliśmy jeszcze po filozofii zwierciadła i powieści autotematycznej. Całego rytuału wymaga wygrzebanie się z namiotu, zakładanie stuptutów, butów itd. i wyjście, z zapadaniem się co krok po pas w śniegu, w celu, który w domu nigdy tak nie absorbuje czasowo i energetycznie. Ale w domu nigdy nie dysponuje się taką przestrzenią do takich ceów. Dziwne uczucie, nikogo nie ma, nie ma się czego krępować, a jednak golizna wymusza jakąś czujność, czy skromność. Nie doświadcza się codziennie chłodu, wiatru i takich przestrzeni w czasie czynności kulturowo uznanych za wstydliwe. Wydaje się, jakby natura, przestrzeń wdzierały się w najskrytsze czynności, myśli i marzenia. Z dołu bezpośrednio patrzy na człowieka to, co się tam zostawiło, coś, co wywołuje obrazy w pamięci i wyobraźni. Czysta osobność nie jest możliwa. Jeszcze bardziej okrutny jest osąd spływający z góry. Ta nieogarnięta przestrzeń, obecna tu i teraz, i rzeczywista, a nie projekcja ludzkiego umysłu, wymusza także niezbyt wygodne poczucie nagości metafizycznej, odsłonięcia siebie, takiego jakim się jest. Bez kulturowych asekuracji, psychologicznie zabezpieczających za pomocą samooszustwa, albo gier, jakie prowadzi z tobą twoja własna podświadomość. Sytuacja pierwotności. Odpada to, co zbędne, te wszystkie warstwy, którymi przez lata historii rodu ludzkiego człowiek się obłożył dla bezpieczeństwa. Element przyrody, ale i odrębny byt zarazem, odpowiedzialny też za to, co się z tą przyrodą stanie. To górskie niebo gęste teraz, wichrzaste, ciężkie dla płuc i uszu, w swoim milczeniu jest całością, nie potrzebuje uzupełnień. Ale to milczenie prowokuje. Powoduje, że przestajesz być całością i rodzi ci się jakiś brak, który potrzebujesz wypełnić odpowiedzią na ciszę wyraźnie pytającą. Ciszę prawdziwą, realny fakt, nie wymuszoną z uciszania. Taka która jest sceną dla twojej własnej psychodramy, z aniołami i diabłami. Myśli i wyobrażenia budują też ulubione wiersze... ,,Anioł ognisty mój anioł lewy poruszył dawną miłości strunę...'' Cisza. Cisza wyjących wiatrów, szeleszczących gałęzi, uginanych drzew, pochylających się lasów, toczących się lawin. Wślizguje się podstępnie, pyta, woła, jątrzy, budzi z takim trudem osiągany spokój, dogrzebuje się do płaczu dziecka, które jest w tobie, do buntu nastolatka i samotności starca. Odnajduje ekstremalne doświadczenia ludzkości w czymś, co uwięzło w krtani, dławi, a potem spływa w dół ciała, przez piersi, brzuch, uginając kolana, obezwładniając, przykuwając do podłoża całe stopy zapuszczające korzenie aż po jądro ziemi -- odgromniki zbyt wysokiego napięcia, twojego śmiechu, łkania, krzyku. Wyzwala kosmiczną lawinę, którą ma pomieścić zbyt delikatne i zbyt kruche ciało. Przez to, że w nią patrzysz, myślisz i ogarniasz siebie, świat, swoją wyostrzoną bolesną nadświadomością -- surowo wymusza odpowiedź. Masz zdać sprawę z tego kim jesteś. Nieme niebo, stróże świata -- obłoki... W zupełnie inną ucieczkę chcesz wstąpić ze swoją nagością pod niemym, surowym pięknem bezkresnego nieba niż nawet pod krytycznym okiem, ale człowieka. Cały dzień w jednym miejscu. A może i nie w jednym... Też dobrze. Przecież nic nie muszę. Jest, to co jest. Samo dojrzeje do tego, czy wchodzić dalej, czy schodzić. Jak moja Practica, zostawiona spokojnie, wygrzana w śpiworze Zbyszka odmarzła i znowu zaczęła działać. czwartek, 13.II.1997 ODWRÓT WOJSK Najzupełniej stało się jasne, że szans na Zdobycie czegokolwiek już nie mamy. A więc odwrót. Pogoda fatalna. Podejście na grań, by zejść poboczami. Wichura, mgły z widocznością do metra. Przewraca mnie kilkakrotnie. W pewnym momencie czuję, że mimo obciążenia jestem popychana w otchłań przesłoniętą mgłami. Chwile grozy. Żeby poczuć się pewniej, do podłoża przywieram całym ciałem i tak pełznę do skał, gdzie są już Basia i Stefan. Od jakiegoś czasu nie ma Zbyszka, który szedł inną trasą, bo nie założył nart. Jurek i Stefan idą na poszukiwania. Szczęśliwie udaje się wszystkim spotkać pod skałkami, skąd uważając, żeby nie wylądować w przyśpieszonym trybie na dole i walcząc z wichurą, podążamy w dół. Odkryty teren z kosodrzewiną przysypaną śniegiem. Błogosławię foki od Stefana. Wchodzimy w niższą partię gór pokrytą lasem, tam gdzie pierwszy raz rozbiliśmy namioty. Tu już wolniej się posuwamy, bo ciepło i śnieg się topi. Mija powoli napięcie, którego doświadczyliśmy na grani. Zdjęcie 6 Zdjęcie 5 Od lewej: Stefan i Jurek. Klisza zdradziła powód malującej się na twarzy Jurka satysfakcji: użycza spragnionemu Stefanowi gorącej herbaty (czwartek, 13.II). Narty są oblepione ciężko, albo się zapadają. Wychodzimy z lasu. Czasami udaje się zjeżdżać -- tam gdzie jest trochę chłodniej, albo gdzie nie dociera deszcz, który tu na dole powstał z padającego w górze śniegu. Ale zawsze grozi ryzyko przewrócenia. Pewną wątpliwą pociechą jest, że nie tylko ja, przyciśnięta plecakiem, muszę się gramolić z niepewnego podłoża. Basi, Stefanowi i Zbyszkowi już się udało zakosami zjechać po ostatnim bezdrzewiastym stoku do prijuta. Ja skręciłam kostkę, kolejny raz się przewracając. Jurek mi pomaga i towarzyszy do samego dołu. Przy okazji artystycznie pogięłam kijki i trzeba będzie je prostować. Przemoczeni zastajemy w prijucie już przygotowaną kolację. Rozwieszamy rzeczy do wysuszenia przy kuchni. Owijam nogę bandażem z okładem altacetowym od Basi. I otrzymuję mnóstwo fachowych porad od Jurka, Zbyszka i Stefana. Tym samym znowu wzbudzam męskie zainteresowanie swoją osobą i znowu powód jest trywialny, nie ten. Znowu omija mnie w prijucie noszenie drewna. Stefan próbuje ratować nasze ambitne plany; chce -- o ile się da -- przejść wzgórzami z Dzembroni, zamiast telepać się autobusami i sterczeć na stacjach. Dlatego dobrze, żeby noga była sprawna. Jutrzejszy dzień ten problem rozwiąże. Póki co, mamy wyschnąć, nie zachorować i dbać o moją kostkę. Złe licho już nie ma do nas dostępu, byliśmy zaopatrzeni w czosnek, by nie dać się grypie i wampirom. piątek, 14.II.1997 I ZNOWU PRIJUT Jurek i Stefan zjeżdżają do Dzembroni, żeby dowiedzieć się, kiedy mamy autobus powrotny do Wierchowiny. Basia zbiera drewno na oddanie tego, które zastaliśmy i zużyliśmy. Zbyszka ogarnęła gorączka sprzątania naszych apartamentów. Ja staram się nie forsować nogi, ale żeby nie zmarznąć i dla solidarności zespołowej, dołączam się do sprzątania zarządzonego przez Zbyszka. Zbyszek opowiada o życiu w Anglii. Wracają Jurek i Stefan z piwem tutejszym, ale tylko dla Zbyszka. Basia nie pijąca, a ja mam na wyprawie status grzecznej dziewczynki, którą trzeba edukować po kolei. Nie wszystko od razu. Trzeba się zbierać, żeby dotrzeć do domu naszych gospodarzy przed zmrokiem. Autobus jutro o szóstej odjeżdża. Droga zjazdu jest fatalna. Śnieg topi się. Jurek i Stefan pokonują drugi raz tę samą trasę. Muszę uważać na nogę. Odkleja mi się foka. Często się przewracam. Jak zwykle. Ale nie tylko ja. Mijam leż-, jęcz-, itd.-ącego, Zbyszka (zawsze było na odwrót, to ja leżałam), dotkliwie się potłukł, bo upadł z dużą siłą na odsłonięty kamień. Wyciągam rękę z pomocą, ale wzgardził. Jak taki Komandos mógłby okazać swoją słabość kobiecie? W końcu zdejmuję narty jak Basia, która jak zwykle jest daleko przede mną. Jurek konsekwentnie posuwa na nartach do samego dołu. Na szczęście zauważył, w którym kierunku zjechała w dół narta, którą zdejmowałam z nogi. Znowu emocje, schodzę zapadając się i zaklinając zgubę, by już nie obsuwała się niżej. W domu gospodyni częstuje nas plackami ziemniaczanymi. Siedzę i owijam nogę, a tu przysuwają talerz. Ręce mam mokre od altacetu, przydałby się widelec. Cóż -- Ukraina. A nasze sztućce gdzieś w czeluściach plecaków. Wszyscy już jedzą palcami, to i ja tak samo. Nie patrzę na altacet, a tym bardziej na savoir-vivre. Wygłodniali, dopiero po spałaszowaniu zobaczyliśmy na stole pięć widelców, które nietknięte, dziwiąc się zapewne, gospodyni zabrała razem z brudnym talerzem. Okazało się, kto naprawdę dzikus. Potem glut z rodzynkami i lokujemy się wszyscy na wielkich połączonych łożach. Dzisiaj opowieści grozy Zbyszka, jak go ratowano z opresji. Wspomnienia Stefana z turystycznych eskapad, jak to z opresji on ratował różne lekkomyślne istoty. Basia też niejedną fabułę z morałem przeżyła i dzieli się tym z nami -- nurkowanie, pływanie, spływy kajakowe, górskie wyprawy i do tego jeszcze sztuka umiejętnej opowieści z pewnym dramatyzmem, dowcipnym komentarzem, krytycznym zarysowaniem problemu, tam gdzie ktoś nieuważny tego problemu by nie dostrzegł. Też wieczór anegdot przywiezionych z Laponii przez Basię, ze Szkocji przez Stefana, z Anglii przez Zbyszka. Jest miło. Łóżka przypominają książkę Whartona ,,Franki Furbo''. I czas na fraszki Sztaudyngera. Molestowana, nagabywana od tylu dni, w końcu nimi się wykręciłam, w miejsce sprośnej dworzanki, którą zostawiam na inny czas, jaki sama wybiorę. Spać idziemy późno, mimo, że tak wcześnie trzeba wstać. Naprawdę jest miło, śmiesznie. Zbyszek mówi, że naprawdę mnie lubi. Wieczór filozoficzny, w powietrzu tym razem unosi się pytanie o istnienie rzeczy. Nie rozwiązane. Dlatego pewnie sny, jak co noc bogate. sobota, 15.II.1997 DO DOMU WRACAĆ TRZEBA Jedziemy autobusem do Wierchowiny. Jeszcze na przystanku oglądamy gwiezdne konstelacje, zawieszone tuż nad głową. Niebywałe. W autobusie atmosfera wysokiego napięcia żartów, intelektualnych dociekań. Powoli wszyscy zamieniamy się w czyste inteligencje jak Stefan. Też już nie odczuwam głodu, ani chęci snu. Od kilku dni budzę się najwcześniej, jeszcze trochę, to i nie tylko bólu w kostce, ale i całej nogi nie będę czuła. Na wszelki wypadek, póki jeszcze nie osiągnęłam stanu najwyższej spirytualizacji czy suwerenności absolutnej wobec materii, układam nogę wygodnie przed sobą. Jurek nie dał się zwariować i rozsądnie trochę drzemie, trochę przysłuchuje się żartom i rozmowom. Mi chęć snu wróci trochę później, po nieudanych próbach negacji dźwięków, smaków, kształtów, którymi życie dotyka i pachnie. Ale na razie przecież rozstrzygamy tak frapujące kwestie dotyczące bytu. Za oknem umykają w niepamięć chaty, lasy, góry. A my w takiej scenerii o fraktalach, czarnych dziurach, teorii chaosu, theory of everything. Stefan na zastąpienie przeze mnie używanego przez Zbyszka pojęcia makrosystemu -- pojęciem makrokosmosu i mikrokosmosu -- protestuje, podejmując tym samym polemikę z ważnymi definicjami u Arystotelesa. Basia myśli podobnie. Operujemy innymi językami. Ciekawe spotkanie różnych sposobów mówienia o świecie. To, co oczywiste jest w humanistyce, gdzie spotykam się i idę dalej razem z myślą innego, bez potrzeby uzgadniania i definiowania wspólnej płaszczyzny, bo jest ona wstępnym przedzałożeniem zbudowanym z przebywania w tej samej przestrzeni literackiej, metodologicznej; teraz oczywiste być przestaje. Na nowo trzeba sobie postawić pytania, przewartościować dotychczasowe sądy. Jeśli między ludźmi dochodzi do prawdziwego osobowego spotkania, rozmowa nie jest tylko wymianą, sumą opinii i grą. Nie dotyczy tylko powierzchni wymienianych słów, nie może być tylko wygłaszaniem wykładu na temat, ex cathedra, tak naprawdę zasłaniającego bezpiecznie za opiniami osobę..., albo żonglerką sprawdzającą siebie i drugiego. Prawdziwy dialog w istocie jest głębokim aktem duchowym, stwarzającym w wewnętrznej realności nową jakość, natury nie tylko intelektualnej. Przenika na wskroś, przewierca się poprzez emocje, poprzez pamięć, porusza dzieciństwo, które w sobie nosimy. Drażni aż do najdelikatniejszych zakończeń komórek nerwowych. Filozofia i fizjologia nie są tak oddalone od siebie, jak powszechnie się uważa, alienując naukę od życia. Tak więc wyjaśniamy siebie poprzez liczby naturalne, zakrzywienie przestrzeni, teorię względności, rozmowy o czasie, systemach zamkniętych... Korzystając z okazji, że Zbyszek przebywa gdzieś w krainie systemów, ale na pewno nie tu i teraz, chowam mu czapkę. Zauważył po kilku godzinach, gdy owa po prostu zaczęła mu być potrzebna. To znaczy, gdy głowa po zbyt długim stanie spoczynku zaczęła ciepła potrzebować, a nie oddawać. Podczas trwających poszukiwań, zdradziłam się z sekretu, ale tak by wyglądało, iż to Zbyszek wywalczył Zdobycie czapki. Jako zwycięzca nacisnął mi ją na oczy i szamocącej się, piszczącej na cały autobus pokazał, kto tu rządzi. Stefan zauważył, iż swoim piskiem uzyskałam dla Zbyszka uznanie przynajmniej połowy autobusu, tzn. oczywiście męskiej połowy. Podczas podróży Basia i Zbyszek dokonali też zakupu rękodzielnych kap z wełny na łóżka. Basia ze swoją dociekliwością bliżej poznała się z wytwórcą; dowiedziała się, ile czasu zajmuje wyprodukowanie takiej kapy; jaką techniką, etap po etapie, od urodzenia owcy, strzyżenia, aż po efekt końcowy; jak się żyje z takim zawodem i wszelkich innych szczegółów, zapytanie o które wzbudza u pytanego, szacunek i uznanie dla Basi, oraz zwykłą życzliwość i zaufanie. Mamy ostatnie możliwości uwiecznienia tych chwil na kliszy, więc robię zdjęcia. Sąsiadujący ze Stefanem młody gospodarz, który towarzyszył wstydliwie i powściągliwie zachowującej się małżonce zarządza wspólną fotografię: ,,snimaj moju huculskuju mordu!''. Więc ,,snimaju'' nie tylko nasze hollywoodzkie uśmiechy. Zdjęcie 7 Od lewej: huculskaja morda, Stefan, Zbyszek, sprzedawca kap (sobota, 15.II). Dojeżdżamy w końcu do Iwano-Frankowska, z przystankiem w międzyczasie w Nadwirnej, gdzie Basia, Jurek i Zbyszek próbowali wytworów tamtejszej sztuki piekarniczej. Postęp nastąpił o tyle, że można było je nabyć bezpośrednio na dworcu. Iwano-Frankowsk Jurek i Stefan załatwiają bilety, a Basia, ja i Zbyszek pilnując bagaży, dyskutujemy o kobietach i mężczyznach, ale uzgodnienie wspólnych stanowisk okazuje się kompletnie niemożliwe. Przyglądamy się dworcowemu życiu. Też czasami ktoś prosi o pieniądze. Po przejechaniu na drugi dworzec, robimy tam jedzenie. Szczególnie w to zaangażowany był Stefan, pewnie wygłodniały po udzielaniu rad różnym zbłąkanym turystom. Tu na czas podróży do Warszawy dołącza do nas Natalia. Studiowała ekologię na uniwersytecie w Lwowie. Opowiada o swoim życiu studenckim, przyjaźniach, aktualnej pracy. Żalimy się jej, jako specjalistce, na tutejszy zwyczaj wyrzucania śmieci do czystych strumyków. Do Polski jedzie pierwszy raz i okazuje się, że nazwę dzielnicy Warszawy wzięła za nazwisko osób do których jedzie -- państwo Wołominowie z Warszawy. Na szczęście wyjaśniły się błędy a Basia zaopatrzyła ją jeszcze w swój polar. Natalia nie przygotowała się zbyt dobrze do tej podróży. W autobusie rozmawialiśmy o orangutanach, na czas której to rozmowy nie wiedzieć czemu, Zbyszek zamilkł i jakby posmutniał, stęskniony wzrok odwracając w dal, przez okno, w kierunku Afryki. Ale zapytywany, nie wyjaśnił swojego nastroju. Zignorował też zupełnie rozmowę o drzewie genealogicznym. Ale jak z innych rzeczy żartowałam, tak w tej jednej potraktowałam Zbyszka z wyrozumiałością i zostawiłam sprawę bez komentarza. Basia opowiadała o szkolnictwie przedwojennym na Ukrainie, co zna z losów swojej rodziny. Znowu kontynuowaliśmy tematy społeczne, psychologiczne. Monogamia, poligamia, utopijne wizje przyszłości rodziny, bądź braku tej przyszłości; możliwości wychowywania dzieci w porównaniu z innymi kulturami -- Stefan bardzo dobrze wiedział jak to wygląda m.in. w judaizmie. Granica Współpasażerowie ukraińscy przed granicą proszą nas o pomoc w przewiezieniu kilku drobiazgów. Pytanie więc, co jest etyczne, a co nie. Różnie reagujemy na prośbę. W każdym razie nikt z nas nie został po tym wydarzeniu światowej klasy gangsterem czy przemytnikiem, ani też na odwrót -- Wielkim Inkwizytorem, stróżem prawa i moralności. I nie przyczyniliśmy się do nawrócenia kogokolwiek na legalizm, ani do czyjegokolwiek wejścia na drogę zbrodni i bezprawia. Ale udało nam się skorumpować celnika, który pozwolił nie wyjmować ciężkich, turystycznych bagaży z autokaru w celu rewizji. Uwierzył naszym niewinnym obliczom, szczerym uśmiechom i jasnym spojrzeniom, że celem podróży nie jest handel, a turystyka. Jeszcze dla porządku, zapragnął zobaczyć, co jest w jednym plecaku. Trafiło na mój. Skwapliwie zaczęłam opróżnianie od kieszonek, ale widać wzruszony moim gorliwym oddaniem dla sprawy, urzędnik zapragnął zobaczyć, co mam wewnątrz plecaka właściwego. Też byłam ciekawa. Na wierzchu, po otwarciu, ukazała się naszym oczom... bielizna. I na tym, ku mojemu rozczarowaniu, kiedy już i ja nabrałam rozpędu do wspólnego odbycia procedury granicznej, podwyższone zainteresownie urzędu raptownie opadło. Ciekawa rzecz była też z płaceniem przez każdego pasażera osobnemu urzędnikowi -- przedstawicielowi gminy Lubycza Królewska opłaty -- 90 gr za przejazd przez gminę. Nikt się chyba dotąd nie buntował na obyczaj braku reszty -- 10 gr z często dawanego 1 zł oraz braku dowodu zapłaty. Narobiliśmy dodatkowego kłopotu, by pokazać, jak to absurdalnie jest zorganizowane, zabiera czas, i nie szanuje praw pasażerów. Widać też skąd się wziął już u Puszkina obraz Polaka-buntownika, a u Mickiewicza -- obraz pokornego ludu wschodniej słowiańszczyzny. Protest zainicjowali ,,nasi'' chłopcy, a dopiero po tym reszta współpasażerów zaczęła też żądać reszty i dowodu zapłaty. niedziela, 16.II.1997 WITAJ, ZIEMIO OJCZYSTA Koniec jazdy, jesteśmy w Warszawie. Żegnamy się z Natalią bezpiecznie dowiezioną gdzie trzeba. Przesiadamy się na ekspres do Gdańska. W pociągu rachunki, póki jeszcze świeża pamięć wydatków. Trochę odsypiamy, dojadamy smakołyki, które wracają nie zamienione w energię na wyprawie. Jeszcze jest czas na zdefiniowanie słowa kontaminacja, bo moje rozumienie rozmija się z Jurka i Stefana definicjami. Ja jeszcze ostatecznie konsultuję swój wzór na przyrost zmęczenia podczas wyprawy. Dochodzę do nie w pełni jeszcze gotowej wersji: dZ = (dT + dK1 + d(1/K2)) * f gdzie T -- czas K1 -- kąt nachylenia stoku do podstawy nad poziomem morza K2 -- kąt u wierzchołka stoku Z -- zmęczenie, A -- agonia, lim Z = A P -- przyjemność, E -- ekstaza, lim P = E f -- stała Focka, posiada dwie wartości -- 0 oraz 1. Gdy używamy nart i fok wynosi 1, gdy samych tylko nart wynosi 0. No i nie doprowadziłam swojego wzoru do wersji prawidłowej, bo dojeżdżamy do Gdańska. Każdy rusza w swoją stronę. wtorek, 18.II.1997 SPOTKANIE POWYJAZDOWE Wiosna W dolinach słońce radośnie już świeci, na grani nadal trwa surowa zima -- a ja bez sensu błądzę w Internecie, żeby zapomnieć, że w górach mnie nie ma. Wiosna już pewnie przyszła na Pokucie, gdy w szarym mieście ciułam nędzne grosze. Znów zamieszkali pasterze w pryjucie i śnieg popłynął z nurtem Czeremoszu. Siedzę przy biurku i walę w klawisze, z ekranu spływa lodu jęzor biały. A kiedy uszu nastawię, to słyszę, jak wiatr zachodni tryka łbem o skały. I o ikonie takiej marzę skrycie, że starczy kliknąć -- i stoisz na szczycie. Wzajemne oddawanie rzeczy, oglądanie zdjęć przy szczekaniu Mordy, bo Basia wreszcie stawiła się w komplecie. Podsumowania, przemyślenie błędów, by ich następnym razem nie popełnić. Wspólne za nami. Do następnego razu. SŁOWNIK WYRAZÓW NASZYCH bakszysz -- wygodne urządzenie do wymiany bezgotówkowej; demoralizować -- coś, co zdaniem Stefana robiła wobec mnie Basia, używając mendzenia; znaczenie rekonstruowane, bo tylko domyślam się rozmowy o tym między Basią i Stefanem; dermosan -- por.: neutrogena; jedyna rzecz, której Zbyszek naprawdę mi nie żałował; dworzanka -- gatunek literacki uprawiany przez J. Kochanowskiego; na wyprawie urósł do rangi symbolu męskiej waleczności i kobiecej krnąbrności; O Neerze Boje z krnąbrną Neerą długom toczył srogie Kto by rozejm chciał raić, stałby mi się wrogiem. Rozśmiał się Amor, łzy jej wycisnął dziewczęce, A mnie zdrętwiały rwące się do walki ręce. Zwyciężyła i w uścisk mnie chwyta za szyję, I odtąd przez dwie noce tak spętany żyję, I plagi mi zadaje za moje ogromne Przewiny. Jakie plagi? Umieram gdy wspomnę. Ale to i tak jeszcze nie ta, o której myślałam na stoku... dziwka -- jak sama nazwa wskazuje, urządzenie do trzymania menażki; glut -- turystyczna nazwa kisielu; halsowanie -- jedna z bardzo wielu technik asekuracyjnych Jurka, na warunki ekstremalne; heksametr -- stopa nie na czasy kapitalistyczne; hrywna -- patrz: bakszysz; działa w miejsce bakszyszy; imperialistyczny -- patrz: orbit; przymiotnik od dawna używany przez Basię; nawyki, nałogi i rzeczy Zbyszka akurat idealnie podpasowały na egzemplifikację tego zjawiska; Komandos -- patrz: wyrypiarz; nazwa, która działa, gdy się wierzy w stwórczą moc słowa, podobnie do autoafirmacji; kontaminacja -- pojęcie wzbudzające kontrowersje w przedziale pociągu, dosłowna kalka z angielskiego to rzeczywiście zanieczyszczenie, ale na polskim gruncie używane z pewnym przesunięciem semantycznym względem wzorca -- połączenie, zmieszanie; kronika -- dzieło zdaniem wszystkich pisane niekapitalistycznie, bez ,,efficiency, performance and deadline''. Ja się z tym zupełnie nie zgadzam; Lwów -- alternatywa do: Smotrec; też nie byliśmy; mendzić -- Morda szczeka, a Basia mendzi; miętówka -- smakuje jak orbit, ale nie w tym samym celu; miłośniczka gór -- ktoś, kim Basia nie jest; oznacza wolność od przemocy i konieczności Zdobywania; młoda siksa -- jeden z etapów życia Basi; sformułowanie używane na oznaczenie archaicznej przeszłości, z którą Basia radykalnie zerwała po czym nauczyła się, na czym życie polega: ,,kiedy jeszcze byłam młodą siksą, to...''; Morda -- główne źródło dźwięków zabierane przez Basię na wyprawy; tym razem obecne przez ciszę, jaką się dotkliwie odczuwało z powodu braku psiny; morda huculska -- przestrzeń huculska między szyją a czubkiem głowy, w Polsce popularnie zwana twarzą, pieszczotliwie pyszczkiem, buzią; muzeum etnograficzne -- obiekt, który interesowałby we Lwowie Basię, a Stefana wcale; najlepsza rzecz -- wg. Jurka coś, co wszystkie troski odgania precz; często jest to sen; neutrogena -- por.: dermosan; pod względem używanych ilości odwrotność dermosanu; orbit -- guma, stosowana w sytuacji panicznej jako afrodyzjak; używana też razem z zupami Knorra, aspartamem, sztucznymi polepszaczami smaku i papierosami przez Zbyszka; orbitować -- cel żucia gumy; podwiązka -- przedmiot koloru różowego; najczęściej występuje na łydkach Stefana, jako zabezpieczenie przed ucieczką wypiętej narty; Zdjęcie 8 Podwiązki Stefana (poniedziałek, 10.II). Practica -- urządzenie do practicowania; dobrze ćwiczy sprawność manualną, czasami nie zamarza i wtedy da się nią robić zdjęcia; prijut -- synonim samoobsługowego schroniska młodzieżowego; sen -- patrz: najlepsza rzecz; słaba niewiasta -- kolejny z etapów życia Basi; ,,ja, słaba niewiasta...'' -- mówiła, gdy zadanie przekraczało jej siły. I tak na przykład z chrustem, który Basia naznosiła i zmęczona mając dość określała koniec pracy z pozycji niewieściej. Zbyszek zaś określał początek -- tzn. jako silny mężczyzna przecież może przynieść chrustu. Efekt był taki, że słaba niewiasta więcej przyniosła niż silny mężczyzna; Smotrec -- szczyt; inne znaczenie: tymczasowy cel wędrówki; też przedmiot frustracji, niepokojów; sonet -- forma uprawiana przez Petrarkę i Stefana; stała Focka -- współczynnik do obliczania przyrostu zmęczenia; tyłek -- wg. Basi część ciała niewieściego, którą podarowała nam Bozia, jako pomoc do skutecznego wykonywania ześlizgu; utrzymanka -- patrz: dziwka; Wór -- plecak, jeśli zbyt ciężki; Wyrypiarz -- rzecz. rodz. męsk., oznacza wykonawcę czynności, poch. od -- wyrypa, z produktywnym formantem słowotwóczym -arz. Jeden z etapów w życiu Zbyszka; Zdobywanie -- cel wędrówki, której pomyślność miały zapewnić: Marketing, nóż, miętówka, halsowanie i forma przetrwalnikowa; Ostatnia modyfikacja: 18.IV.1997
Do ogólnego opisu wędrówki zimowej po Czornohorze
Do witrynki
górskiej Stefana Sokołowskiego
Do spisu opowieści z dawnych czasów i nieistniejącego świata.
(odzysk 18.06.2005 przez Basię jastra na jastra.com.pl)