Opowiadanie firmowe o Debianie dla twardzieli

(Napisane dla organizatorów konferencji o zastosowaniach wolnego oprogramowania w gospodarce i administracji, plus coś o Unii Europejskiej
na Uniwersytecie Toruńskim w maju 2003)

Zajmujemy się dostawami sprzętu okrętowego. Prowadzimy handel, jakby nie było, w skali globalnej, mimo, że obecnie jest nas razem w firmie aż trzy niewiasty i jedna na urlopie wychowawczym.

Od wielu lat używałyśmy starego Windowsa 3.11 z Wordem 2.0 i Excelem 4.0. Do tego przegladarki innych plików i nieźle nam szło, nawet, kiedy większość naszych kontaktów ze światem zewnętrznym szła przez pocztę elektroniczną. Taka kombinacja zapewniała nam zawsze całkiem niezłe bezpieczeństwo przed powodzią nowoczesnych wirusów. Kiedyś dla śmiechu specjalnie uruchomiłam Pretty-Park.exe i pojawił sie tylko marny komunikat "DOS error..." Nigdy nie miałyśmy większych ambicji wobec komputerów niż stosowanie ich jako inteligentnej maszyny do pisania połaczonej z kalkulatorem i modemem.

Ale nic nie trwa wiecznie, świat ciągle gdzieś idzie i wszystko się zmienia. Nasi klienci coraz bardziej skłaniali nas do uaktualnienia naszych systemów komputerowych. Przede wszystkim klienci przysyłający nam pliki z rosyjskiego Excela 2000 - unikodowa cyrylica dostarczała nam zawsze dużo emocji. Przeglądarki przestały wystarczać. Opanowałyśmy zachowywanie do unikodowego tekstu i eksport do jednego z tradycyjnych rosyjskich standartów, ale to zależało od znalezienia w okolicy Windows 2000 z Excelem przynajmniej 97. Potem był eksport do ośmiobitowej cyrylicy do niedawna darmowym Unipadem. To nie mogło trwać wiecznie - zbyt wiele było niekontrolowanych elementów.

Możnaby kupić Microsoftowy Windows 2000 i Office 2000, ale trzebaby wydać trochę złotówek. Poza tym i tak musiałybyśmy opracować rozsądny sposób pisania bukw, bo oficjalna klawiatura "rosyjska" jest koszmarem dla użytkownika klawiatury amerykańskiej. Na dodatek zauważyłam, że Office (Excel) nie zachowuje prawidłowo unikodowej cyrylicy przy zachowywaniu "w dół", jeśli posługuję się programami w wersji polskiej. Widok znaków zapytania zamiast liter jest smutnym dowodem na to, że MS Office nie jest pakietem do obsługi plików wielojęzycznych. Potem pojawiły się nowe zasady licencjonowania programów, czyli prespektywa corocznych wydatków, co jeszcze bardziej hamowało chęć zakupów. Tak, tak, wiedziałam o Linuksie. Z powodów różnych nawet nadziałam się na jego różne werje: jedne dla twardzieli, inne dla mięczaków. Co prawda, żaden kontakt nie przekroczył progu podstawowej instalacji i uruchomienia kilku okienek, jednak często czytałam, że Linuksy bez problemów zastępują Windows w większości zastosowań.

Postanowiłyśmy, że na naszym najnowszym, czteroletnim komputerze zainstalujemy jakiegoś Linuksa i wszystkie programy, które pozwoliłyby nam bezboleśnie obsłużyć załączniki poczty elektronicznej, które do nas będą przychodzić. Przyjemność przekucia postanowienia na rzeczywistość została przyznana mi - w końcu musi być jakiś ze mnie pożytek. Ja jestem okrętką, czyli mam mechaniczny stosunek do urządzeń pod napięciem: najlepiej nie dotykać. Jednak życie zmusiło mnie do weryfikacji poglądów: kupiłam nowy dysk, dołożyłam pamięci RAM i komputer odmłodniał.

Na początek myślałam, że pójdę na łatwiznę: spróbuję jakiegoś Linuksa dla mięczaków. Knoppix - nie umiał porządnie zainstalować karty graficznej: pokazywał zieloną kratkę tam, gdzie powinno być białe pole. Mandrake zainstalował się ślicznie. Na nim bez problemów zainstalowałam Open Office. I... okazało się, że w wersji z polskich czasopism nie ma obsługi Unicode. W internecie znalazłam instrukcję instalacji brakującej funkcji: trzeba coś wkopiować i coś przeedytować w katalogu, którego... nie znalazłam w swojej instalacji. Zrozumiałam, że trzebaby poświęcić dużo czasu na uzupełnienie braków wiedzy i plików. Pewnie najprostsze byłoby kupienie pełnej, komercyjnej wersji Mandrake.
Wyszło na to, że pójście na łatwiznę wcale nie było łatwym rozwiązaniem problemu.

Już poprzednio przy instalacji testowej Debiana (8 płyt z Linux+ Extra) widziałam, że uruchomienie obsługi Unicode jest proste, mimo, że ogółem Debian jest dla twardzieli. Stwierdziłyśmy, że nie będziemy marnować czasu na eksperymenty z Red Hatem, czy czymś jeszcze, jeśli wiemy, że na pewno Debian ma funkcję, na której właśnie nam zależy.

Zęby mi zgrzytały na myśl o Debianie, jego ośmiu płytach i perspektywie wielu dni spędzonych przy podstawowej instalacji i konfiguracji systemu. No, ale - słowo się rzekło, kobyłka u płotu... Wszystko jakoś szło, aż do chwili uruchomienia KDE. Otworzenie i zamknięcie kilku okien powodowało zawieszenie systemu na kilka minut. Nie było to przyjemne. W internecie znalazłam, że moja karta graficzna nie jest dobrze obsługiwana przez XFree86 4.1.0. Ale, przecież Mandrake się zainstalował porządnie, bez kłopotów. Chyba tam była wersja XFree86 4.1.9. Internetowe rady proponowały zmianę albo karty graficznej, albo wersji XFree - w górę lub w dół. Wybrałam wersję w dół i wszystko poszło dobrze. Po tygodniu kombinacji i prób znalezienia rozwiązania problemu.

Instalacja połączenia telefonicznego poszła w miarę gładko. Odkryciem była konieczność instalacji bibliotek w wersji -dev, by można było kompilować sterownik oraz później kombinacji, by użytkownik mógł włączyć modem. Dwa dni.

Instalacja OpenOffice.org była bezbolesna. Łatwo wyświetlał unikodową cyrylicę, pliki z Power Pointa i większość plików z Worda. Bezproblemowy był eksport rosyjskich tekstów z Unicode do starszych stron kodowych - tego nawet MS Office 2000 nie oferuje (nowszych nie znam). Niestety, nie radził sobie zupełnie z zeskanowanymi stronami czy rysunkami wklejonymi do Worda bez dodatkowego tekstu - OpenOffice zupełnie nie widział grafiki. Zadałam pytanie na liście dyskusyjnej, jak sobie z tym poradzić - niestety, nie dostałam odpowiedzi. Pewnie nikt nie wiedział...

Potem przyszła kolej na drukowanie. Tu były niezłe schody. Jedna sprawa to uruchomić drukowanie w KDE, a druga sprawa to uruchomić drukowanie z OpenOffice. Drukarka nieprzerwanie drukowała same śmieci, w najlepszym razie tylko litery łacińskie - bez bukw czy grafik. Dopiero po kolejnych dłuższych poszukiwaniach w internecie znalazłam informację, że drukowanie w OpenOffice jest przez PostScript. Doinstalowałam wszystko, co pachniało Postscriptem na płytach, ale nadal nie drukowało. Okazało się, że w KDE ma być zainstalowana moja drukarka, ale w OpenOffice ma być "generic". Wtedy drukarka zaskoczyła i zaczęła drukować w sposób zgodny z zamierzeniami. Czas wykonania: 3 dni prób i poszukiwań.

Spróbowałam napisać tekst oferty w arkuszu kalkulacyjnym. Wyłączenie zbędnej automatyki i ustawienie przecinka do oddzielania miejsc dziesiętnych to niezła zabawa, ale po pół godzinie program dość dobrze nadawał się do pracy.

W międzyczasie okazywało się, że w mojej instalacji brakuje różnych bibliotek, że jakiś komunikat oznacza, że brakuje czegoś zupełnie innego, że instalacja jakiegoś programu powoduje konieczność doinstalowania czegoś jeszcze zupełnie innego. Nawet słowo "install" napisane dużymi lub małymi literami może spowodować instalację lub tylko komunikat o błędzie. Pewnie dla ludzi urodzonych w Uniksach to jasne, ale ja nie jestem aż taką twardzielką...

Potem przyszła kolej na Wine - nie chciałyśmy rezygnować z możliwości użycia przynajmniej przeglądarki Worda, która pokazywała nam pliki, z którymi nie radził sobie OpenOffice. To też trwało kilka dni: brakujące biblioteki, brakujące czcionki, niechęć Linuksa do odstępów w nazwach plików. Kolejne 4 dni prób, błędów i poszukiwań. Działa.

Ogółem: po około miesiącu mamy jeden komputer z darmowym oprogramowaniem nadający się w zasadzie do naszej podstawowej pracy i pozwalający nam przynajmnie odczytać i wydrukować pliki, jakimi może nas uraczyć światowa poczta elektroniczna. Ponieważ księgowość mamy w biurze rachunkowym, dlatego nie potrzebujemy niczego więcej, niż formularza arkusza kalkulacyjnego do wystawiania faktur. To znaczy, że nie bolały nas problemy ZUS i "Pogromu Płatnika". Debian okazał się z jednej strony systemem dla twardzieli - na początku upiornym w instalacji, ale później okazywało się, że niektóre jego funkcje są rozwiązane w sposób łatwiejszy niż w niektórych innych Linuksach dla mięczaków.

Czy to nie nie za dużo - poświęcić miesiąc pracy dla jednego komputera? Sama mam wątpliwości. Wiem, że nie stać nas na zakup legalnego kompletu Windows + Office, a na piractwo też nie mamy ochoty. Z drugiej strony nie chciałyśmy stać się kolejnym źródłem wstydu - to znaczy automatycznego rozsyłania wirusów, ozdobioną możliwością utraty archiwów z kilku miesięcy. Tak, tak, wiem, to ważna rzecz robić kopie zapasowe, ale z obserwacji życia wiemy, że kiedy kopia zapasowa jest potrzebna, to akurat wtedy coś padło, się nadpisało albo zapomniało. Ja akurat miałam trochę luzu w pracy, więc go wykorzystałam w celu przynajmniej edukacyjnym. Pewnie z następnymi komputerami poszłoby mi szybciej...

Myślę, że moje opowiadanie to chyba typowa historyjka z małej firmy: nie ma pomocy, nie ma pieniędzy, jest dobra wola, cierpliwość współpracowników i wieczory w internecie. Do tego niezbyt aktualne książki z księgarni i czasopisma, które mogły jednak służyć jako źródło nudnej podstawy teoretycznej lub natchnienie dla dalszych eksperymentów. Dla uzupełnienia mogę dodać, że bez skutecznego, niecertyfikowanego angielskiego w dialekcie komputerowym bym zginęła marnie w przedbiegach całej zabawy w wolne oprogramowanie.

Teraz czeka mnie nowe zadanie: napisanie rozsądnej instrukcji obsługi nowego systemu i pomoc koleżankom w pracy w nowym systemie i... z moją instrukcją.


Byłoby bardzo dobrze, gdyby władze polskie pomogły stworzyć alternatywę dla piratów: darmowy lub tani system oparty na jakimś Linuksie i zapewniający w niewiele trudniejszy sposób funkcjonalność zbliżoną do MS Office w zakresie podstawowych funkcji. Myślę, że przydałoby się w internecie więcej pomocy o Linuksach i OpenOffice po polsku, prowadzonej nie tylko siłami hobbystów, którym może po prostu zabraknąć czasu lub pieniędzy.

Eksperymentowałam z Polish(ed) Linux Distribution. To dobry początek, ale konfiguracja jest ciężka. Za ciężka dla przeciętnego człowieka, który właśnie chce przesiąść się z Windows.

Byłoby dobrze, gdyby państwo polskie zasponsorowało trochę projekt "Jak to zrobić", PLD i podobne, we własnym interesie ograniczenia transferu pieniędzy za granicę i związanej z tym obniżki kosztów w firmach, czyli wzrostu wpływów z podatku dochodowego. Niestety, wszelkie pomysły ograniczenia wywozu pieniędzy z Polski wydają się politycznie nieprawidłowe. Pachnie to dawną "produkcją antyimportową", czyli fuj! minioną epoką i żelazną kurtyną. Obecnie państwo polskie wspiera Business Software Alliance w akcji egzekucyjnej przeciwko "piratom" na rzecz firm głównie amerykańskich siłami polskich państwowych sądów i policji. Do niedawna jeszcze firmom używającym darmowego oprogramowania groziły ze strony niektórych urzędników skarbowych dodatkowe kary za nieopodatkowanie korzystanie z nieodpłatnych świadczeń.

Do dziś nikt nie skłonił Prokomu do ujawnienia tajemnic szyfrowania w module teletransmisji "Pogromu Płatnika", co zmusza firmy posiadające własną księgowość, by przynajmniej jeden komputer miał Windows, by obsłużyć ZUS. To oznacza, że na firmy rozliczające się elektronicznie z ZUS nałożono podatek na rzecz amerykańskiej firmy Microsoft, i to bez ustawy. Ustawowo natomiast ustalono próg wielkości zatrudnienia, przy której rozliczenie deklaracji ZUS ma odbywać się elektronicznie.

Osobiście obserwuję projekt Skolelinux (Szkolny Linux) w Norwegii, który jest nieco dofinansowywany przez władze. Prace nad projektem się jakoś toczą swoim torem, czasem autorzy prezentują dziennikarzom błękitne okienka KDE, które oczywiście wszystkim się podobają. Mnie nie raz skręcało z osłupienia z powodu niektórych pomysłów twórców tej dystrybucji, ale to nie mój kłopot. Wydaje się, że już osiągnięto przynajmniej dwie rzeczy: Microsoft obniżył ceny licencji programów dla szkół i przetłumaczył Windows na nynorsk - mniej popularną, ale też oficjalną formę języka norweskiego, która jest używana przez około 15% ludności. Przynajmniej w ten sposób już można łatwo policzyć zyski skarbu państwa z inwestycji w darmowe oprogramowanie, mimo, że nie ukazała się jeszcze żadna stabilna wersja użytkowa, ciągle są wersje testowe i lekki szum w mediach.

Dofinansowanie przez państwo projektów linuksowych to jest czysta i zyskowna inwestycja: pieniądze zostaną w kraju, koszty działalności firm i instytucji spadną, wpływy podatkowe wzrosną, a policja i sądy będą mogły zająć się uczciwymi przestępcami, których i bez "piratów" mamy aż za dużo.

A co tu ma do rzeczy Unia Europejska? Nie przesadzajmy... Czy wkrótce słońce będzie wschodzić i zachodzić też w świetle integracji z Unią Europejską?

To MY mamy interes w wyciągnięciu z zapaści NASZEGO kraju i żadna Unia Europejska czy NATO NAS w tym nie zastąpi. Pytanie, czy polskie władze mają podobny interes? A to już zupełnie inna historia. Na przykład historia "Pogromu Płatnika".

Pozdrowienia :-)

Barbara Głowacka e-mail:jastra@ jastra.com.pl
Przedsiębiorstwo "Jastra" Sp. z o.o

P.S. Popełniłam też kiedyś "Opowiadanie egzotyczne o Debianie dla twardzieli", czyli o projekcje "Skolelinux". Czy chcecie?

chcieli... 03.04.2003

07.05.2007 - kolejny etap przygód z Debianem w firmie - migracja od Sarge do Etch-a.

============================== Great Seal of
Gdansk with mediewian ship

index do strony poczńtkowej / to begin page